Doskonale pamiętała ten ostatni dzień jego pobytu w tym miejscu. Pamiętała spakowane torby, pamiętała jego, tak cicho krzątającego się po pomieszczeniu, byle jej nie obudzić. Smętnie podnosił nogi i równie ociężale je opuszczał, a mimo wszystko znał podłogę na tyle dobrze, żeby wiedzieć, co zrobić, byle choćby najmniejszy panel nie zaskrzypiał.
Oglądała go spod wpółprzymkniętych powiek, zaciskając mocno pięści na pościeli, którą zwinął z jakiegoś mieszkania jakiś miesiąc wcześniej.
Szklane oczy błądziły za nim uważnie, aż w końcu zaszlochała, przykuwając swoją uwagę. Białowłosy spojrzał na nią beznamiętnie, marszcząc brwi, bo zrozumiał wreszcie, że nie uda mu się uciec bez większych powikłań.
Ona miała dopiero szesnaście lat, a on chciał zostawić ją samą, na pastwę losu, bez opieki, bez jakiegokolwiek zabezpieczenia przed światem, przed tym okrutnym, obrzydliwym wręcz światem, który ostrzył na nią kły na dosłownie każdym kroku, jaki śmiała postawić.
Wiedziała, że brakowało mu ludzkich odruchów, zresztą, jak ona śmiała ich od niego oczekiwać, skoro człowiekiem zdecydowanie nie był? I wiedziała, że myśli w inny sposób, bo był starszy, bardziej doświadczony i widział już prawdziwy obraz tego świata, ale mimo wszystko nie była w stanie pojąć, co się stało.
Dlaczego to wszystko nastało tak prędko, dlaczego zdecydował się po prostu zniknąć i nawet jej o tym nie uprzedzić?
Podszedł ciężkim krokiem do nastolatki, która leżała na jego materacu, zasłaniając się nieco potarganym kocem. Usiadł obok niej, na podłodze, odgarniając ciemne kosmyki z lekko upoconego czoła.
— Zostaw mnie — wydukała drżącym głosem, odsuwając się od mężczyzny, który dalej unosił brwi, który dalej nie posiadał żadnego wyrazu twarzy. — Chciałeś mnie tak po prostu zostawić? Bez niczego? Bez słowa pożegnania?
— Nie wypuściłabyś mnie. Już nie chcesz tego zrobić, Ofelka.
— Jesteś beznadziejny — syknęła, marszcząc czoło i wycierając czerwone policzki.
— Wiem, ale tak będzie dla ciebie lepiej.
Wygoniła go, zanim zdążył cokolwiek dopowiedzieć, wytłumaczyć, dorzucić do całej tej masy smutnych, nic nieznaczących słów.
Pomyśleć, że ten o wiele starszy człowiek był jej pierwszym zawodem miłosnym, ten, który mógł robić za jej ojca i właśnie taką rolę zaczął przyjmować w pewnym momencie.
Murom.
Dokładnie sześć lat później znalazłem się w zupełnie nowym miejscu, którego jednak wojna też nie oszczędziła. Smród, kiła i mogiła, gruzy, palące się miasta, pochodnie lśniące na horyzoncie i dym.
Wyciągnąłem szczelnie opakowany woreczek z krwią, aby wbić w niego słomkę i odważyć się posilić w środku miasta.
Albo raczej tego, co z niego pozostało.
Względnie dobre miejsce, chociaż do najbliższego puntu przemytników miałem dobre kilka kilometrów. I tak wybierać się tam miałem raz na jakiś czas, zapasy robiłem wystarczająco duże, żeby starczało nawet na miesiąc i nawet jeśli plecak momentami był niemiłosiernie ciężko, to szło wszystko znieść.
Było cholernie zimno, cholernie pusto i cholernie przerażająco, a miasto duchów straszyło całokształtem. Oczywiście, były tu budynki, nawet w jednym się zagnieździłem, poddasze brzmiało naprawdę dobrze.
Chociaż może właśnie dlatego, że było cholernie zimno i cholernie pusto, to czułem się tak dobrze, bo chyba słoneczna i pełna kamienic Italia już zawsze miała zostać w tej gorszej części umysłu, przykrytej grubą warstwą kłamstw i oszukiwania samego siebie.
Widoki z jednej z wyższych wieżyczek w mieście były naprawdę niczego sobie, do momentu, gdzie dzieciak nie zaczyna drzeć ci się nad uchem, siedząc prawie że na skraju jakiejś kamienicy i o losie, czemu zawsze mnie to spotyka.
Czyżby Deja vu, Tobiaszu?
Czyżbyś naprawdę zaczął się zastanawiać, czy chcesz pomóc bachorstwu, bo już raz skończyło się to w katastrofalny w skutkach sposób?
Czyżbyś się bał, że kiedyś znowu będziesz musiał kogoś pozostawić?
Czyżby twój instynkt Matki Teresy z Kalkuty był aż tak silny, że nawet nie zauważyłeś, gdy znajdowałeś się przy dzieciaku, wyciągając w jego stronę dłoń?
A i owszem.
— Z łaski swojej, przestań płakać — mruknąłem w stronę chłopaczka, którego skołtunione, rude kosmyki opadały bezwładnie na czoło. Był cholernie piegowaty i pyzaty. I piegowaty. Piegów miał aż zanadto. — No, chodź, pomogę ci, co ty na to? — spytałem, siląc się na ledwo widoczny uśmiech.
Chwila walki, zastanowienia, mocowania się z samym sobą, widziałem to w tych piekielnych, zielonych oczętach, które przeglądały mnie na wylot.
— Spieprzaj, nie płaczę — warknął w moją stronę, ale mimo wszystko złapał mnie za dłoń i dał się pociągnąć.
O dziwo, gówniarz nie okazał się bachorem, a raczej względnie wyrośniętym nastolatkiem, który spoglądał na mnie z oburzeniem. — Poradziłbym sobie sam. — Uniosłem brwi, zakładając przy okazji ręce na piersi, gdy ten spokojnie wytrzepał sobie ubranie z kurzu. — Dzięki — mruknął niezbyt usatysfakcjonowany całym zdarzeniem. — Jesteś z Projektu? — spytał w pewnym momencie, na co pokręciłem głową. Odskoczył jak poparzony.
— Och błagam, gdybym miał zamiar cię zajebać, zrobiłbym to już dawno — odparłem burczącym tonem.
Cisza w odpowiedzi, długa, drażniąca, względnie niepokojąca i bodąca samopoczucie.
— To ten. Będę się zbierać? — zagadał w pewnym momencie, na co skinąłem głową. — A tak właściwie to... A, zresztą, nieważne.
— Tobiasz.
— Oh. Erik.
I tak niemiłosiernie zajechał niemieckim akcentem, że aż uśmiechnąłem się z lekką kpiną.
— W takim razie „Bis später”, Erik.
— Verpiss dich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz